niedziela, 27 grudnia 2009

Po warsztatach z pisania- o relacjach w korporacjach

W tym ćwiczeniu miałyśmy pomyśleć o tym, co nam krąży po głowie jako temat książki. Ja pomyślałam sobie o relacjach. Po znalezieniu tego słowa- klucza miałyśmy za zadanie stworzyć swego rodzaju mind-mapę- wypisać wszelkie skojarzenia z wybranym przez nas pojęciem. Mapa ta miała być dla nas bazą, konspektem, do stworzenia czegoś większego. Ja skierowałam się bardziej w temat, który ostatnio mnie bardzo zainteresował i trochę odbiegłam od swojego konspektu. Przeczytałam mianowicie niedawno internetowy artykuł o wyjazdach integracyjnych w korporacjach. O tym, jak tam ludzie zachowują się jak dzieci na szkolnej wycieczce. Postanowiłam więc napisać to jako coś większego, coś, co jednak pojęcie „relacji” (bardzo szerokie przecież) będzie w sobie zawierać. Nie jestem zbyt zadowolona z efektu finalnego, ale może kiedyś to jeszcze przerobię.

Było ich około 30 osób. Pracowali w jednym biurze, na siódmym piętrze tego słynnego biznes- wieżowca. Codziennie rano przychodzili, aby włączyć komputer, wypić kilka kaw i wprowadzić do bazy danych kilkadziesiąt mniej lub bardziej znaczących liczb.
Nie stanowili jednolitej, szarej masy. O ludziach w tym biurze można raczej rzec, że była to mozaika osobowości. W części zajmującej się księgowością pracował wysoki Radek. Elegancik, zarówno w stroju jak i zachowaniu. Kobiety wprost uwielbiały jego pełen szarmancji sposób bycia. Czasami wręcz wymyślały preteksty, by móc się do niego zgłosić z jakąś sprawą.
W dziale marketingu pracowała Ela- szczupła brunetka o zgrabnej figurze. Codziennie miała na sobie przepisową garsonkę oraz drogie szpilki, których zazdrościły jej wszystkie koleżanki z biura. Chyba to włosy zawsze upięte w kok sprawiały, że ludzie odbierali ją jako zimną i nieprzystępną karierowiczkę. Nikt jednak nie mógłby odmówić jej profesjonalizmu.

(Tu należałoby sprytnie wpleść w dalszy ciąg opis innych barwnych postaci tego biura, ale na razie nie pokusiłam się o to. Im dłużej to czytam, tym bardziej się zachwycam, jaki piękny gniot napisałamJ)

Tego piątku wszyscy mieli jechać do Białowieży na weekendową imprezę integracyjną. Po pracy (gdzie tego dnia byli zwolnieni z oficjalnych strojów) zapakowali się do stojącego pod biurowcem autokaru. Jeszcze zanim minęli rogatki miasta, Tomek z Kasią byli już po dwóch piwach, co doprowadziło do szczerych wyznań.
- Powiem ci coś, Kaśka...- lekko zamroczonym głosem zaczął Tomasz.- Lubię cie, ale szasamy byfasz...wnerwiająca...i nie noś tych krótkich spódnic, bo się szłofiek skupić nie może...
- A ty...- odgryzła się Kasia- mógłbyś nie cfonić co pińć minut do tej tfojej lafiryndy...my tu zapierdzielamy, a ty se gadki telefoniczne uskuteczniasz, e?
Kiedy dojechali na miejsce, rozpoczęło się rozdzielanie pokoi.
Ewelina (młoda mężatka) z zaręczonym Piotrkiem kategorycznie zażądali wspólnej „dwójki”. Zosia z Elą, jak prawdziwe psiapsiółki od serca, zażyczyły sobie pokój w najbardziej oddalonym skrzydle ośrodka (aby móc plotkować na temat wszystkich).
W oczekiwaniu na pokój, Marek zadzwonił do swojej żony:
- Kochanie, dojechaliśmy...Tak, wszystko w porządku. Nie, nie jest mi zimno. Tak, wziąłem szczoteczkę do zębów. Kochanie! Posłuchaj, zadzwonię dopiero w niedzielę z autokaru. Wyłączam telefon. Sama rozumiesz- szef kazał...No, to ucałuj dzieciaki. Pa.

Po warsztatach z twórczego pisania- historia ze zdjęć

HISTORIA ZE ZDJĘĆ


Na pierwszych warsztatach twórczego pisania prowadząca je Basia dała nam stos zdjęć, z których miałyśmy wybrać cztery takie, jakie najbardziej do nas przemawiają.
Ja wybrałam kolejno:
1. Rysunek aniołów w niebieskich barwach (jak się później przyjrzałam, był to obraz Zwiastowania, a więc jedna postać to była Maryja, a druga- nie anioł, a Archanioł- Gabriel...(lekka profanacja w sumie);
2. Neil Arsmtrong w kosmosie (słynne zdjęcie z lądowania na Księżycu);
3. Pole słoneczników;
4. Stos książek.
Następnie miałyśmy na podstawie tych obrazków ułożyć jakąś historię. Oto co przyszło do mojej głowy:

Pewnego niebiańskiego dnia Anioł Bez Skrzydeł zapytał Anioła Ze Skrzydłami:
- Jak myślisz, z czego ludzie cieszą się najbardziej?
- Co masz na myśli?- pytaniem odpowiedział Anioł Ze Skrzydłami.
- Mam na myśli to, co sprawia im najwięcej radości.
Skrzydlaty zastanowił się.
- Wiesz, rozmawiałem raz z Neilem Armstrongiem- powiedział po chwili.- On twierdzi, że czymś, co ucieszyło go najbardziej w jego ziemskim życiu były te fantastyczne skoki w stanie nieważkości na Księżycu.
- Ależ Aniele Ze Skrzydłami- przerwał rozmówca- przecież nie każdy człowiek ma szanse podróżować na Księżyc!
- Masz rację...- Skrzydlaty znów popadł w zadumę.- Już wiem! Na pewno wszyscy ludzie cieszą się najbardziej ze słoneczników! To piękne kwiaty, przypominają Słońce, dają nasiona, można z nich robić olej. Gdy się widzi słonecznika, buzia od razu sama się śmieje!
- Tak, niewątpliwie...tylko...słoneczniki rosną przecież tylko w niektórych partiach Ziemi...

W tym momencie Aniołowi Ze Skrzydłami skrzydła opadły, a temu Bez Skrzydeł zrzedła mina.
Zastanawiali się tak chwilę, chodząc po nieboskłonach.
W pewnym momencie ich oczom ukazał się stos książek. Na ziemi ludzie powiedzieliby, że był wysoki aż do nieba...ale przecież to już było niebo! Książki były różnej wielkości i grubości. Dwie miały białe okładki, a pozostałe miały oprawy o różnych kolorach; w zasadzie każda była inna. Na grzbietach dostrzec można było nazwiska „Cortazar”, „Marquez”... Leżały w pewnym nieładzie.
- Czy myślisz o tym, o czym i ja myślę?- zapytał jeden anioł drugiego.
Nie mówiąc nic więcej zabrali się do czytania jednej książki za drugą. Można by pomyśleć, że długo to mogło zająć...ale przecież mieli na to całą wieczność!
Czytali, czytali, czytali...
A każda książka mówiła o czym innym. Każda pokazywała im nie tylko to, czym ludzie się cieszą, ale też to, czym się smucą. Co więcej, zauważyli w pewnym momencie, że te same rzeczy, które dla jednych ludzi są szczytem szczęścia, dla innych są mało znaczącymi drobnostkami. A czasami- wręcz nieszczęściem!
- Ciężko dogodzić tym ludziom- wzdychali, przewracając kolejne strony.

Kiedy dotarli do końca tej kolekcji literackiej, Anioł Bez Skrzydeł powiedział do Anioła Ze Skrzydłami:
-Wiesz... Nie znam recepty na ludzką radość...ale ja to na ich miejscu najbardziej cieszyłbym się z...książek.


Następnym ćwiczeniem było napisanie tej samej historii jako informacji dziennikarskiej:

W niebie dwie postacie znane jako Anioł Bez Skrzydeł i Anioł Ze Skrzydłami zastanawiały się wczoraj w godzinach popołudniowych nad tym, co stanowi dla ludzi rzecz sprawiającą największą przyjemność. Po odrzuceniu kwestii skoków na Księżycu (opowiedzianych jednemu z Aniołów przez znanego kosmonautę- Neila Armstronga) oraz widoku słoneczników, dwaj Posłańcy Boży postanowili zasięgnąć rady w stosie książek znalezionym na lewym skraju nieba. W rezultacie stali się bardziej oczytani, jednak odpowiedzi na nurtujące ich pytanie nie znaleźli. Zawartość czytanych książek była bowiem bardzo zróżnicowana i żadna z nich nie mówiła jednoznacznie co tak naprawdę wszystkim ludziom sprawia najwięcej radości.

czwartek, 5 listopada 2009

Alternatywy na Tagore 4

Zgodnie z otrzymanym wcześniej zawiadomieniem, wybraliśmy się wczoraj z Karolem- moim sąsiadem i jednocześnie "bratem"(bo przecież znanym mi od kołyski:) na nadzwyczajne zebranie wspólnoty mieszkańców bloku przy ul.Tagore 4.

Punktualnie o 18 weszliśmy do sali biologicznej w pobliskim liceum ekonomicznym.
Od razu odczułam znajome klimaty- usiedliśmy z Karolem w ławce niczym Alina Janowska z Wiesławem Michnikowskim w jednym odcinku "Wojny Domowej" na wywiadówce. Tam także była to sala od biologii, aczkolwiek tam były szkielety ryb, a u nas na ścianie wisiały...pochwy i członki. No dobrze, w rogu stał jeszcze szkielet, ale ludzki. Te członki nie pozostały jedak bez echa...ale o tym za chwilę.

-Czuję się jak na oddziale geriatrycznym- szepnął do mnie Karol przewracając oczami, co oczywiście nie dało się zaprzeczyć, jako że w tle słychać było rozmowy towarzyskie pełne narzekań i odcharkiwania niczym w kolejce do internisty w przychodni na Malczewskiego.

Za chwilę rozpoczęło się zebranie. Pani Łukowska, nasza kierowniczka administracji, wygłosiła potężną tyradę na temat ocieplania bloków, wymiany rur i generalnego przerobienia pionów CO. Ja jak to ja- zrozumiałam co piętnaste zdanie, ale Karol obiecał mi to później objaśnić i wyrysować.
Pani kierowniczka przedstawiła również plan audytu, który przyjdzie i wszystko oceni, bo jak wiadomo- bez planu nie ma entuzjazmu, a bez entuzjazmu nie ma mieszkania (patrz: drugi odcinek "Alternatywy 4":).
Jednak naszym drogim lokatorom ciężko było to wyjaśnić i wszyscy podnieśli larum- ale w zasadzie po co ten kredyt, a w ile czasu będziemy go spłacać, a w zasadzie jaki jest zysk??? no i oczywiście wszystko jest za drogie.
Najwięcej głosowała pani w czarnym turbanie na głowie i szarych ogromnych koralach, której pochodzenia (czyli numeru mieszkania) nie byliśmy w stanie z moim przyjacielem zidentyfikować.
Nieopodal naszej ławki zasiadł pewien pan, który miał bardzo dużo pytań.
Przy jednym z kolejnych jego wynurzeń ("Przepraszam! Ja mam pytanie"), usłyszeliśmy od siedzącej za nami pani poirytowane "Oessssssss".
Fragment mojej korespondencji z Karolem:
"Ja-co ten facet tu w ogóle robi?
Karol- Bo on jest z miasta. (obok wyrysowany wykres kołowy, gdzie około 1/7- stanowi "ON", a pozostała część to "MY". Nie ma to jak mieć koło siebie inżyniera na zebraniu;).

Gwar przy tym wszystkim panował niesamowity. Pan Gołębiewski, niewiele słysząc, strasznie głośno komentował. Pani Włodarczykowa (babcia Pawełka) jako główna członkini naszego zarządu pohukiwała co i raz:
- Panie Gołębiewski, niech pan przestanie gadać!
Uciszała również różne niesforne panie, w tym swoją córkę (czyli, jak się łatwo domyślić-mamę Pawełka), krzycząc:
-Panie!!!!!!!!

Za którymś razem, gdy zakrzyknęła:
- Panie drogie!
drogie panie zakrzyknęły chórkiem niczym uczennice objechane przez złą panią nauczycielkę:
- To nie my!!!!!!!!!!!!!!!!

Po burzliwych dyskusjach i ostatecznym przekonaniu większości, że bez audytu nie mamy co dzielić skóry na niedźwiedziu, a jak wiadomo- nic nie jest za darmo na tym świecie i niestety- trzeba będzie dopłacić, pani Łukowska zaczęła czytać numery mieszkań zadłużonych w płaceniu czynszu. Serce podeszło mi do gardła, ale na szczęście zaczęła od numeru 38 i szła już dalej, więc naszego mieszkania na szczęście nie objęło. Okazało się, że wszystkie zadłużenia są na 4 klatce, co trochę podłamało mojego drogiego Sąsiada. Dobrze, że ja zalegam tylko z jednym czynszem... bo już widziałam windykatorów i komornika o urodzie Andrzeja Chyry w moich drzwiach...

Kiedy te najważniejsze kwestie zostały omówione, przyszedł moment największego przeboju tego wieczoru.
Okazało się bowiem, iż pani Maria Sikorska spod nr 16 postanowiła zrezygnować z członkostwa w Zarządzie Wspólnoty. Padło sakramentalne pytanie: "Czy ktoś z państwa chciałby się zgłosić?"
Spuściłam głowę tak nisko jak się tylko dało. Wtem z sali dało się słyszeć czyjeś stwierdzenie:
-Ja myślę, że to powinien być ktoś z 3 klatki. (Jest tam już pani Włodarczykowa z klatki 4 oraz pan ojciec Grzesia z klatki 1- przyp. autorki). Wydaje mi się, że powiedziała to mama Pawełka.
Oczywiście wbiłam się w tym momencie w krzesło jeszcze bardziej.

Nadaremno.
Karol szepnął do mnie:
-Mery, no zgłoś się!
Ja na to przez zęby:
-Cicho bądź!!!!!!ja się kompletnie na tym nie znam!sam się zgłoś!
Nie zdążyłam jednak wyperswadować mu tego, bo z sali padło kolejne:
-Marysiu! ja liczyłam na to, że młodzież z trzeciej klatki, skoro tu przyszła, to się zgłosi!- tym razem to już naprawdę była Mama Pawełka.
- Ale ja się czuję niekompetentna!
- Jesteś bardzo kompetentna!- powiedział z manipulacyjną pewnością Pan Krzysztof Ojciec Małej Helenki (swoją drogą też bardzo sympatyczny facet, biznesmen, ale mówi do mnie zawsze "Cześć", co mnie denerwuje, bo przepraszam bardzo nie przypominam sobie, żebyśmy mieli panie jakiś bruderszaft!). Spryciarz, sam już tu nie mieszka, tylko podnajmuje, więc chce mieć "swojego człowieka w Zarządzie", tak?
Na to wtrąciła się pani Łukowska (skądinąd przemiła i bardzo cierpliwa kobieta):
- Ależ niech się pani nie przejmuje! to nigdy tak nie jest tak, że ktoś wie wszystko od razu. My uczymy i na pewno będziemy pomagać! To jak? Zgadza się pani?

No i cóż ja mogłam w tej chwili powiedzieć...Za miętka jestem i tyle.

- No to w tej sytuacji...
W tym momencie zerwały się brawa niczym na rozdaniu Oskarów. A jak mi wszystkie te staruszki dziękowały!
Karol doznał olśnienia (i Bogu dzięki! ktoś musi być mózgiem tej operacji, ja mogę jedynie dać swój głos:) i mówi do mnie cichaczem:
-Może i ja bym się zgłosił...?
Jak wiadomo staruszkowie niewiele słyszą, ale co trzeba- zawsze usłyszą i w tym momencie słychać było z sali :
-Panie Karolu!pan też się zgłosi! trzeba młodego, świeżego spojrzenia!

Ciekawe, że jak do mnie mówili, to byłam tylko "Marysią", a do Karola już na "pan"!
Nie narzekam jednak, ponieważ mojego Sąsiada spytali również o to, czy jest właścicielem i czy jest zameldowany, podczas gdy ja nie jestem ani jedno, ani drugie...Widać wydało im się to tak oczywiste, że nawet nie musieli pytać:)

Teraz już rozumiem, dlaczego nigdy wcześniej nie chodziłam na takie "imprezy"...
Poszłam raz i zostałam członkiem zarządu z przypadku.
Pani Konikowa na koniec oznajmiła mi:
- No, to teraz będzie pani reprezentowała naszą klatkę!

Nie wiem, co dokładnie miała na myśli, ale jak opowiedziałam dziś jednemu koledze, że zostałam członkiem zarządu wspólnoty mieszkaniowej - społecznie, odparł:
- Wycofaj się z tego jak najszybciej.

A Babcia Wandzia byłaby ze mnie dumna!
Trzymajcie więc za mnie kciuki.

sobota, 31 października 2009

Gdzie są chłopcy z tamtych lat...?

Właśnie wróciłam ze spektaklu "Tyle miłości" w Buffo.

Już dawno chciałam go obejrzeć...Kiedyś po prostu uwielbiałam piosenki i stroje retro. Dziś stwierdzam, że tamci mężczyźni też już przeminęli.

Myślę, że oczywiście czas dwudziestolecia międzywojennego przeminął bezpowrotnie i pewnie owi dżentelmeni także...

Gdzie są chłopcy z tamtych lat?

Ci, którzy kłaniali się w pas widząc nadchodzącą każdą kobietę, bliską ich sercu, czy też nie.

Ci, którzy marzyli o swojej ukochanej dniami i nocami,a kiedy wreszcie ją spotkali, zabiegali o jej względy, rozpieszczali, nie puszczali jej ani na krok, a kiedy trzeba było- szli na pojedynek z pistoletem.

Ci, którzy nie potrafili siedzieć, gdy obok stała kobieta w jakimkolwiek wieku.

Ci, którzy potrafili śpiewać nocami pod oknami swojej ukochanej najpiękniejsze melodie mówiące o uczuciu, a nie o fizycznym pożądaniu.

Ci, którzy wyrażali się piękną polszczyzną i używali najbardziej czułych i kulturalnych słów.

Ci, którzy wiedzieli, co dzieje się na świecie, czytali wielką literaturę, znali poezję.

Ci, którzy na wieczornym dancingu prowadzili niewiastę w tańcu, a po jego zakończeniu nie spoczęli dopóki nie odprowadzili bezbronnej istoty do rodzinnego domu, by bezpiecznie mogła się położyć się spać i śnić o swoim księciu...

Ci mężczyźni myślą tak jak bohater filmu "Czy Lucyna to dziewczyna", grany przez Eugeniusza Bodo. W piosence "O'key" (muz. H. Wars, sł. K.Tom, E. Schlechter) śpiewa tak:

Dużo kobiet dobrych jest i dużo złych,
Bardzo jednak trudno wybrać
spośród nich
Taką co, zupełnie jest bez wad...
Szukasz, aż znajdujesz ją pewnego dnia
Dobra jest i piękna jest i serce ma...
Wtedy ją uwielbiasz ponad świat.

Jeśli znajdę taką żonę,
że się kochać będę w niej
Okey, okey
Będę zawsze wiernym jej...
Nie przyczynię takiej żonie
ani smutków, ani łez
O yes, o yes
Będę zawsze wiernym jej jak pies!
Obnosić będę ją na rękach,
rzucę jej pod nogi cały świat
Ze słońca będę przez okienko
promienie złote dla niej kradł!

Naturalnie jeśli znajdę taką żonę,
że się kochać będę w niej
Okey,okey
Tak jak w niebie będzie jej!

(Uznałyśmy z Izą, że to powinna być instruktażowa piosenka, codziennie powinni ją puszczać przed wiadomościami w telewizji i radio!)

Ci panowie nieco później poszli do lasów, partyzantki, podziemi...aby walczyć za wolną Ojczyznę. Kochali nie tylko kobiety, kochali także Boga i Polskę. Ginęli przez tą miłość.

Teraz już rozumiem,dlaczego często narzekając mówimy "Prawdziwi mężczyźni wyginęli na wojnie albo są zajęci'.

Faktycznie, dziś gdy jadę autobusem, niejednokrotnie dźwigając ciężkie siaty, praktycznie nie zdarza mi się, aby jakiś chłopak w moim wieku ustąpił mi miejsca. Już nie mówiąc o tym, że siedzą bezproblemowo także wtedy, kiedy nie mam siat.
Czasami muszę sama się niekulturalnie wepchnąć, aby delikwent przypomniał sobie, że kobiety należy przepuszczać w drzwiach.
Co to za dziwne czasy? zapytuję się.

Czy są gdzieś jeszcze tacy dżentelmeni w starym, przedwojennym stylu?

Chętnie bym poznała, choćby jednego.

niedziela, 11 października 2009

Dlaczego "jak ogień"?

Pewnie od tego należałoby zacząć...

Chciałam, aby ten blog w jakiś sposób mnie scharakteryzował. A wiem, że ja jestem trochę taka jak ogień.

Czy dlatego, że bardzo szybko się do czegoś zapalam, a potem równie szybko gasnę?
Może...
Słomiany zapał często występował w moim życiu.

A może dlatego, że mam rude włosy? Tzn. były rude, teraz są już bardziej blond;)

Wiele osób mówi mi, że jestem ciepła. Ogień daje ciepło, daje też światło.

Ogień potrafi być intrygujący, ale jeśli zbliżysz się do niego za bardzo, możesz się bardzo oparzyć...

Trochę tak chyba właśnie ze mną jest.
Do pewnego momentu daję ludziom ciepło, poczucie bezpieczeństwa, śmiem nawet twierdzić, że czasami coś im tłumacząc w pewnym sensie daję im światło. Jak każdy, który wyjaśnia jakąś życiową kwestię.

Jednak jeżeli ktoś przybliża się do mnie bardziej, pozwalam sobie na więcej. Moje płomienie potrafią zranić. Kąsają, choć tak naprawdę to nie jest złośliwe kąsanie. Chcę dotknąć tej osoby, ale nie chcę jej ranić.

Czasami płonę tak bardzo mocno, tak intensywnie...Czasami spalam się bardzo gwałtownie. Jeśli drewno jest wyjątkowo interesujące, płomień jest większy, mocniejszy, szybszy.
Czasami tego drzewa brakuje. Żagiew ledwo się tli. Czasami słabnie i nie wiadomo, gdzie szukać dalszego materiału na opał...

W tym ogniu jest tajemnica, choć gdy widzisz jego światło masz wrażenie, że wiesz o nim wszystko od razu.
Ten ogień wywołuje uśmiech...Ale czasami i przerażenie. W końcu jest to ŻYWIOŁ.

MÓJ ŻYWIOŁ.

sobota, 10 października 2009

Na dobry początek...o uśmiechu

Wow...
Założyłam bloga:) i nawet sobie sama poradziłam!

Już od dawna chodził za mną. Od jakiegoś czasu staram się zdyscyplinować w kwestii pisania. Jest to jedna z tych niewielu rzeczy, które uwielbiam robić do tego stopnia, że kiedy je wykonuję, zapominam o całym Bożym świecie. Stwierdziłam, że taki internetowy "periodyk"(tak to w cudzysłowie ujmijmy) będzie dla mnie dobrą mobilizacją.

Niedawno temu wydarzyło się coś, co mnie do tego najbardziej zainspirowało.

Byłam ostatnio w niezłym dołku psychicznym, ponieważ rozstałam się z Kimś, kto był dla mnie szczególny. Okazało się jednak, że nie pasowaliśmy do siebie. Do tego akurat zmieniłam pracę i to wszystko trochę wyprowadziło mnie z równowagi i takiego poczucia stałości, na którym coraz bardziej mi zależy im więcej mam lat...

Któregoś wrześniowego dnia, wciąż w kiepskim nastroju, dotarłam na przystanek po pracy. Był to zwyczajny dzień; ani szczególnie ciężki, ani tym bardziej wesoły. Pracuję w przedszkolu, z pięcioletnimi dziećmi. Zapewne byłam zmęczona, ponieważ cały dzień w towarzystwie tych wdzięcznych, ale jednak rozwrzeszczanych szkrabów czasami daje się we znaki. Sprawdziłam na rozkładzie jazdy najbliższy autobus i postawiłam swoje liczne siatki na ławeczce. Obok siedziała pewna starsza pani, która zaraz się przesunęła. Podziękowałam i usiadłam. Za chwile jednak ta kobieta powiedziała do mnie:
- Bardziej z tego, niż pani podziękowała cieszę się z tego, że się pani uśmiechnęła.

To mnie kompletnie zaskoczyło, gdyż wiem, że nie siliłam się zbytnio na ten uśmiech w tym moim zmęczeniu. Musiałam to zrobić jakoś tak..odruchowo. I cieszę się z tego. Słowa tej pani bardzo mnie podbudowały...może to mało skromnie zabrzmi, ale na mój własny temat. Cieszę się, że nawet w smutku potrafię się uśmiechnąć. Wiem, że czasem nawet potrafię się szczerze zaśmiać...

Mam nadzieję, że tego uśmiechu będzie tu dużo i że będzie on często gościł- na tej stronie, jak i na mojej twarzy.

Wszystkim, którzy to przeczytają życzę, aby się uśmiechali jak najwięcej.
Uśmiech jest światłem, które ukazuje się w otwartym oknie oblicza i oznajmia, że serce jest w domu. Anonim
Uśmiech jest światłem, które ukazuje się w otwartym oknie oblicza i oznajmia, że serce jest w domu. Anonim
Uśmiech kosztuje mniej od elektryczności i daje więcej światła.Anonim
Uśmiech wędruje daleko.James Joyce

Wiem z doświadczenia, że uśmiechnięci ludzie szybko zjednują sobie sympatię wielu osób.
Uśmiechajcie się więc. Nawet przez łzy.