niedziela, 26 listopada 2017

Warszawa, 18 czerwca A.D. 2017. "Melduję, że czułem miłość" Andrzej T. Maria F. się pod tym podpisuje :)

"Look at the stars... look how they shine for you... and they were all yellow"
Trasa "A Head Full Of Dreams" już dawno zakończona. Ten post zasadniczo powstaje odkąd mój kochany zespół Coldplay odwiedził Polskę.  Ale może dobrze się stało, że piszę dopiero teraz. W te chłodne i pochmurne dni jeszcze przyjemniej powrócić myślą do niesamowicie kolorowego wydarzenia, jakim był koncert Coldplay na Stadionie Narodowym w Warszawie 18 czerwca 2017 r.

Pozwoliłam sobie zacytować znanego bloggera, który swoje instagramowe zdjęcie z koncertu podpisał właśnie tak, jak w tytule. Tak, ja także "czułam miłość". To wydarzenie od dawna miałam w planach, a raczej- w marzeniach. Ok, bilety były słono drogie, ale zbliżały się moje trzydzieste piąte urodziny i stwierdziłam, że szczypać się nie będę. Zespołu słucham mniej więcej od 2000 roku, a wypowiedzi Chrisa Martina (wokalisty i lidera Coldplay) mniej więcej od wiosny roku 2016. Tamten czas był dla mnie bardzo trudny, podłamała się moja wiara w ludzi, w swoje możliwości. Dzięki temu, co mówił Chris popatrzyłam na świat inaczej. Martin jest osobą bardzo pozytywną, dobrze nastawioną do ludzi. Jednocześnie ma w sobie wiele pokory i skromności, jest po prostu mądry. Z tego, co miałam okazję zaobserwować, z pełnym przekonaniem mogę stwierdzić, że ten człowiek ma dobre słowo dosłownie dla każdego.

Kiedy więc bliska memu sercu Kasia S. zaproponowała kupno "last minute", stwierdziłam: "Raz kozie śmierć, najwyżej będą suchary do jedzenia przez najbliższe miesiące, ale Coldplay w Warszawie... Tego nie można przepuścić!"

18 czerwca słoneczko przygrzewało ciepło, zatem dach nad stadionem nie przydał się 😁

Początkowo trzeba było dłuuuugo czekać w dłuuuugiej kolejce. Kilka wejść, wielu wolontariuszy, martwiłam się, czy moja torebka zmieści się w wymaganych rozmiarach! Po raz pierwszy wchodziłam na koncert takiego wymiaru, zatem dopiero teraz dowiedziałam się, że albo wchodzisz z butelką bez korka, albo... z korkiem, ale bez butelki 😏 Innymi słowy-  kontrola prawie jak na lotnisku.

Opłacało się jednak czekać... Nawet jeśli potem siedzenie na płycie (tego dnia ciepłej) trwało kolejną godzinę. Ale nie ma to jak nadrobić konwersacyjne zaległości w tym czasie- przyjemne z pożytecznym!

No i tradycyjne selfie musi być!

Zaraz po wejściu dostałyśmy także znaczki z napisem "Love". Chris wspiera ruch Love Button. Organizacja ta proponuje rozsiewanie miłości, dobrych gestów na całym świecie. Sami zobaczcie na lovebutton.org


Poza znaczkiem "Love" każdy fan otrzymywał xyloband- bransoletkę świecącą na różne kolory w poszczególnych piosenkach. Efekt na całym stadionie- nie do podrobienia.

Słaby jakościowo film, ale xylobands widać :)
Dzięki temu, że weszłyśmy dość szybko (co to są te dwie godziny w kolejce 😉), miejsce na płycie miałyśmy idealne- jakieś dwieście metrów od sceny "B". Ekscytacja sięgała zenitu, kiedy uświadomiłam sobie, że za chwilę w tak niedalekiej odległości zobaczę Chrisa, Jonny'ego, Guya i Willa!

Nie licząc małych wyjątków, osoby, które dzieliły z nami płytę stadionu sprawiały sympatyczne wrażenie. To się udzielało - pozytywnie! Atmosfera aż wrzała w oczekiwaniu na zespół. 
 Jako support wystąpił najpierw zespół Lyves (o którym wcześniej nie miałam pojęcia) oraz Tove Lo. Obie z Kasią doszłyśmy do wniosku, że rozgrzewanie publiczności przed zespołem takiego formatu jak Coldplay musi być karkołomnym zadaniem. Co więcej, po występach obu supportów nadal musieliśmy czekać kolejne pół godziny na właściwy koncert. Teraz, po przeczytaniu książki Matta McGinna "Colplay. Życie w trasie" wiem już, że taka przerwa jest niezbędna do przyłączenia odpowiednich instrumentów i kabli. Wtedy jednak tego nie wiedziałam i już nie mogłam się doczekać. Myślę, że nie tylko ja! Czułam się już zmęczona i zastanawiałam, czy dotrwam do końca koncertu. Nic bardziej mylnego. I choć tak bardzo nie lubię tłumów i obawiałam się bycia w samym środku wydarzeń, to zbiorowisko nie dało mi się bardzo we znaki. 

Po odliczaniu wreszcie chłopcy wybiegli na scenę, zaczynając od tytułowego utworu. Energia stadionu mogłaby spokojnie zasilić Warszawę na tydzień. Albo przynajmniej poruszyć jedną linię metra. 
Trzeba przyznać specjalistom od PR-u i wizerunku zespołu, że koncerty mają dopięte na ostatni guzik w najdrobniejszych szczegółach. Poza bransoletkami uświadczyliśmy lasery, confetti, wielkie balony (przy "Adventure of A Lifetime")...




 Jednak myślę, że ostatecznie nie to stanowi o wielkości i magii tego koncertu. Muzyka muzyką, oczywiście, show też godny podziwu, a przede wszystkim liczy się atmosfera, a tego nie da się osiągnąć żadną techniką ani efektami. 

Zaraz po wyjściu na scenę Chris powiedział, że przeprasza, ale jego polski nie jest zbyt dobry (choć pięknie powiedział "Dobry wieczór", "Dziękuję"), ale dziękuje nam za przyjście i za to, że tyle na nich czekaliśmy. I myślę sobie- czy gwiazdy rocka tak zazwyczaj robią na koncertach? To w Coldplay uwielbiam- mimo sławy i wielkiego sukcesu pozostali pokorni. Matt McGinn też o tym pisze- ilekroć cała ekipa czuje się bogami, przydarza się coś, co sprawia, że wracają na ziemię. Chris powiedział także, jeszcze w trakcie pierwszej piosenki, że jesteśmy super publicznością i ze cieszy się, że może znowu w Warszawie być. Podejrzewam, że mówi to do każdej publiczności 😉, ale tak czy inaczej- było to bardzo miłe! Powiedział, że "widzi każdą i każdego z nas i że z każdym chciałby pogadać, choć pewnie zajęłoby to lata (no raczej! było nas 57 tysięcy!), ale cieszy się z każdej obecnej osoby". Co za kochany człowiek!!!

Stałyśmy naprawdę blisko. Kasia ma lepiej, bo jest wyższa. Przed nami stały też dziewczyny, których faceci brali na barana (fajnie miały!). Mimo wszystko czuję, że nawet, gdybym stała daleko na trybunie, czułabym tą ogromną więź z zespołem, muzyką i z całym pełnym ludzi stadionem. Ponieważ na te plus- minus dwie godziny wszyscy byliśmy połączeni. Nie miało znaczenia to, skąd kto przyjechał, z jakiej jest opcji politycznej, ile ma lat, co robi na co dzień, czy je kebaba, czy chleb bezglutenowy. Po prostu wszyscy się dobrze bawiliśmy, śpiewaliśmy razem z Chrisem, skakaliśmy mimo gorąca i słabych sił (ja pod koniec poczułam stare kości). Na scenie "C" chłopcy zagrali kilka staroci, m.in. "Don't Panic", "In My Place", a jako prośba specjalna wystąpiło "Us Against The World"- poprosiła o nią fanka, która chciała zadedykować ten utwór swojej wychodzącej zaraz za mąż siostrze. Zazdroszczę! (piosenki oczywiście 😉).

Polski fanklub zespołu zaś zadbał o niespodziankę- uczestnicy koncertu mogli sobie wydrukować maski z małpkami i założyć je na "Adventure of A Lifetime". Roadie zespołu opisał to potem na stronie Coldplay, a Chris nawet jedną maskę na chwilę wyłowił z tłumu.

Moja maska wraz z zebranym confetti i biletem :)


Późna noc po koncercie. Ludzi jak po meczu reprezentacji. Metro też pełne fanów!
Siła popularności Chrisa i jego kolegów niewątpliwie tkwi w tym pozytywnym i pełnym miłości przekazie. We współczesnym świecie, gdy tak wielu ludzi przestaje wierzyć w siebie, pielęgnuje swoje frustracje, tak wielka jest potrzeba miłości, bliskości, akceptacji. W ostatnim czasie odeszło wielu wspaniałych twórców, którzy stanowili też przykład dla młodych ludzi. Tym smutniejsze jest to, że np. Chris Cornell czy Chester Bennington popełnili samobójstwo. Ludzie potrzebują wiedzieć, że mimo wszystko warto żyć, że jesteśmy jedną rodziną i że powinniśmy dbać o siebie samych i siebie nawzajem. Świat potrzebuje ludzi kochających świat, a Chris Martin zdecydowanie do takich należy.
Jednej tylko rzeczy nie mogę mu wybaczyć. Nigdy nie śpiewa na koncertach mojego ulubionego utworu zespołu "Speed of Sound" (w jednym z zespołów frontman przyznał, że jest niezadowolony z tej piosenki i dlatego nie chce do niej wracać podczas występów na żywo). Cóż, jakoś muszę z tym żyć. 😉

Jeżeli zbytnio zagłębiam się dziś w szczegóły i post ten jest zbyt przegadany, to mi wybaczcie. Nie chciałabym jednak, żeby cokolwiek z tego fantastycznego wydarzenia umknęło mojej pamięci w przyszłości. Co więcej- najważniejsze zostawiłam na koniec.

Zarówno Kasi, jak i moje życie po tym koncercie uległo radykalnej zmianie. Kasia, jeśli będzie chciała, kiedyś sama Wam opowie. A ja...

Dzień po koncercie zaniosłam swoje dokumenty do Ministerstwa Edukacji. Bez większych oczekiwań, raczej "dla sportu"(jak już dwa lataz rzędu), aplikowałam na stanowisko nauczyciela w Szkole Europejskiej. Miałam wówczas nadal taki lekki stan ducha, taki spokój w sobie. Jedenaście dni później dowiedziałam się, że jestem przyjęta. Piszę ten wpis z Brukseli, gdzie zespół Coldplay grał następny koncert po Warszawie (przypadek...?). I gdzie jestem bardzo szczęśliwa. Mimo wszystko 😊


PS. Polecam bardzo jeszcze taki filmik. Sami stwierdźcie, co to za talent!