piątek, 21 marca 2014

Praca słodko syzyfowa

Chyba nie odkryję Ameryki pisząc, że praca nauczycielska jest ciężkim chlebem.
Każdy, kto uczył choć przez chwilę na jakimkolwiek etapie od przedszkola do Opola (czyli liceum) przeżywa czasem chwile zastanowienia, czy ten młyński kamień kiedykolwiek uda się wtoczyć na szczyt edukacyjnych możliwości.

Nadejście wiosny i związane z nim przesilenie napadło mnie w pracy. A może to nie wiosna, ale zawsze na coś lub kogoś trzeba zwalić.
W każdym razie przeżywam ostatnio coś na kształt zwątpienia w swoje wysiłki.

Na ten przykład w poniedziałek rano, jak co tydzień, jak codziennie od jakiś siedmiu miesięcy, pytam dzieci:
"What's the day today?"
"Sunny!!!"
"Yes... but I'm asking about the day of the week..."
Chwila zastanowienia i pada:
"Friday!"
Piątek jest dniem przynoszenia swoich zabawek do przedszkola, pospieszyłam więc z pytaniem pomocniczym:
"No.. Have you got toys today? No! so it's not Friday."

Zalega głucha cisza. 
Zatem pomagam:
"And what is the first day after weekend?"
Cisza.
"Saturday, Sunday and then...?"
Dobra, poddaję się: "Monday, children, it's Monday..."

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że w każdej grupie są mocniejsze i słabsze jednostki. W zależności od tego, jaką przyjmuję taktykę, ZAWSZE któraś kategoria jednostek straci. Tego nieszczęsnego Monday zabrakło silnej grupy. Wygląda na to, że jeśli posiłki w postaci wybitnych jednostek nie wrócą do końca tygodnia, w ciągu paru minut będę musiała przemienić się w Stasię Bozowską, ergo- rozpocząć pracę u podstaw.

Dobrze, nie ma co się tak szybko zrażać. Przechodzimy do planu dnia. Mówię: "Today on Literacy lesson we will learn sound 'r' ".

Widzę, że towarzystwo zaczyna się wiercić, zatem mój przedszkolański instynkt podpowiada mi, iż należy niezwłocznie zapodać jakąś ruchową zabawę. Mamy dzień świętego Patryka, zatem skoczna irlandzka muzyka wydaje się być jak najbardziej na miejscu. 
W tym momencie muszę stwierdzić... nie wierzcie tym, którzy mówią, że wszystkie dzieci poniżej 6 roku życia są nadaktywne ruchowe. Moje nie są! Z początku musiało zaskoczyć- aha! gra muzyka.
"Dance, dance!"- Ms. Marysia wychodzi z siebie i staje obok; prezentuje tańce kuksańce, kółeczka w parach i tym podobne. Co robią dzieci? Krokiem, który nawet nie przypomina marsza kręcą się w kółka niczym w transie. Nie, to nie to, że są śpiące czy znudzone. Powiem więcej- nawet obserwuję dużo dobrej woli. No, ale jak tu cokolwiek wykrzesać, skoro muzyka jest skoczna i żwawa, a kółeczka w parach robi się podając sobie ręce z naprzeciwka, a nie te obok...

No dobrze, usiądźmy. Odpocznijmy ("Ms. Maaaarysiaaaaaaaaa... we're soooo tired!" "Already? What will you say at the age of sixty then?").

Czas obalić patrykowe słownictwo. Zacznimy od rzeczy najłatwiejszych. Pokazuję koniczynkę.
"What is this?"
Znów po krótkiej ciszy pada:
"Snowflake...?"

W momencie kiedy pada ta pytanio-odpowiedź zastanawiam się, czy lepiej będzie podciąć sobie żyły, czy strzelić sobie w łeb. Ale dobrze, nie zrażam się.
"No... shamrock. Repeat please: SHAMROCK"
"Shwamwowrk".
"Okay... Leprechaun?".
"Lepwechwe".
"Okay, one more time: LE-PRE-CHAUN."
"Lepwechwaun".
"Yeees..."

Dobrze, tylko spokojnie. To tylko dzieci. Tylko czteroletnie. Tylko od dwóch lat uczące się tych samych rzeczy. Nie zrażamy się.

Przejdźmy do lekcji z dźwiękiem:
"So... what is the sound that we're going to learn today?"
Tym razem odpowiedź nadeszła bardzo szybko, (dosłownie i niestety) bez zastanowienia:
"Thirteen!"
"Hmmm..."

Kamień począł staczać się wręcz po moim kręgosłupie, zatem na dzień obecny zaprzestałam większej ilości pytań.

Kiedy wyrywałam sobie prawie siwe włosy z głowy zastanawiając się, kiedy mam popełnić nauczycielskie harakiri, przyszło do mnie maleństwo z narysowanym wcześniej przeze mnie Hello Kitty (którego swoją drogą nie znoszę) i powiedziało: "Ms. Marysia... This is your homework. Colour it please." 
Po obiedzie przyszło następne ze zwiniętym ręcznikiem papierowym :"To dla pani. Serwetka z niespodzianką".
Inne przyszło i powiedziało : "Ms. Marysia, I love you."

No i jak przy tym syzyfowym kamieniu ich nie kochać???
Może syzyfowa, ale bywa słodka ta praca. :)

piątek, 7 marca 2014

Miało być pogodnie i optymistycznie, a tu...

W poniedziałek siedziałam wieczorem w domu. Dochodziła północ. Nagle usłyszałam głośne syreny, wybiegłam więc na balkon, aby zobaczyć, co się dzieje. Cała roztrzęsiona, ujrzałam trzy wozy strażackie. Słowem- przestraszyłam się nie na żarty.

A potem wróciłam do pokoju i popukałam się w czoło.
Przecież nie ma jeszcze wojny, a nawet jeśli by się właśnie zaczęła, to czemu miałoby się to stać akurat na mojej ulicy?? Co za niedorzeczność.
Małpa w głowie czasami płata figle. Za bardzo daje znać o sobie i trzeba ją ujarzmiać siłą racjonalnego umysłu.

Ale to życie w strachu już przestaje mnie bawić. Ślęczenie z nosem w internecie w poszukiwaniu informacji przecież tej wojny nie zatrzyma ani nie spowolni. Ani tym bardziej nie sprawi, że będę bardziej bezpieczna.

Przyszedł taki czas, że w ogóle nie wiadomo, co robić, żeby było dobrze.

Staram się zachować hart ducha, nie zalewać się łzami non stop, choć wiem, że niektórzy ludzie traktujący takie sprawy poważnie uważają, że pewnie teraz tak trzeba. Z resztą...co ja mówię? Czy jest ktoś, kto takich spraw nie traktuje poważnie??? Nawet te żarty z Tego, Którego NAzwiska Nie Wypowiem są w jakiś sposób podszyte powagą sytuacji.

Jednak przecież płaczem nikomu nie pomogę. Przypomina mi się ten wiersz Miłosza o powstaniu w getcie warszawskim (Campo di Fiori). Albo jego Piosenka o końcu świata. Gdzieś obok dzieje się dramat, gdzieś obok świat się kończy, a tu karuzela w zabawie, a tu "trzmiel nawiedza różę"- jak gdyby nigdy nic.

I zadaję sobie pytanie- a może właśnie tak trzeba? Może trzeba zaznać trochę radości i normalności TU i TERAZ, bo jutro możemy już ich nie mieć...?

Napisałam wcześniej, że chciałabym tu pisać teksty pogodne i optymistyczne. Powołanie to wielkie słowo i nie chcę używać górnolotnych zwrotów, ale czuję, że w pewien sposób dodawanie ludziom nadziei jest moim zadaniem... powołaniem.

Przychodzi taki czas, że być może wszystkie nasze powołania, troski, relacje, plany się zweryfikują. Że być może trzeba będzie Boga prosić o przeżycie choćby kolejnego jednego dnia, a wieczorem dziękować Mu za to przeżycie. Tak robi zapytana o swoje długie życie pewna dziewięćdziesięcioletnia staruszka z Krakowa, która "mało wymaga od Pana Boga" i w zdrowiu dożyła swoich lat. 

Panie Boże, minęło siedemdziesiąt lat, a historia niczego nas- ludzi nie nauczyła. A raczej - my się z niej niczego nie nauczyliśmy...
A może ludzkość znowu musi dosięgnąć dna, aby prawdziwie dostrzec i docenić to, co ma...?

Jedno jest pewne. Za mojego życia nie przypominam sobie chwili, żebyśmy tak bardzo Cię Boże potrzebowali.
My...WSZYSCY ludzie.

A właśnie teraz tak bardzo wszyscy powinniśmy być razem...

Obdarz nas pokojem.